Wiedeń jest miejscem kojarzonym z torcikiem wiedeńskim i cesarzową Sisi. Nigdy nie postrzegałam tego miasta jako czegoś niezwykłego, przedkładając nad niego Ateny czy choćby Paryż. Ale już nigdy nie popełnię tak kardynalnego błędu, bo Wiedeń Drodzy Państwo rzucił na mnie miłosny czar.
Ale idąc po kolei… Wszystko zaczęło się jak zwykle od sądeckiego dworca, a potem po kilku przyjemnych godzinach w Galerii Krakowskiej, od tamtejszego dworca. Fakt podróży autobusem z Krakowa do Wiednia pominę, jako że dolna część mojego kręgosłupa zapamięta ją na długo. Bladym świtem zaspani wysiedliśmy w końcu na wiedeńskim dworcu autobusowym, drżąc z zimna i bredząc coś nieskładnie o kawie i bułeczkach. Humor poprawiło nam spotkanie z pewnym taksówkarzem. Profesor Różycka zagadnęła go po angielski i on po angielsku odpowiedział, ale słysząc nasze rozmowy w tle dodał jeszcze „Ale po polsku też mówię”. Spotkanie z rodakiem po pięciu minutach przebywania w obcym kraju niezwykle podbudowuję wiarę w ludzi. Ale pomijając już samą podróż do hotelu i zostawienie w nim bagaży, czekała nas pierwsza wycieczka po centrum z Piotrem w roli „trzymacza” mapy. Już w tej pierwszej chwili miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jednocześnie boleśnie nowoczesne i cudownie tchnące starą epoką.
Spędziliśmy kilka cudownych godzin na Starym Mieście i w wiedeńskim parku, czytając, rozmawiając i robiąc zdjęcia, ale sielanka szybko się kończy i około godziny 16:00 z duszą na ramieniu pośpieszyliśmy na stację metra spotkać się z naszymi host rodzinami. Wszelkie niepokoje okazały się zupełnie bezpodstawne, bo osoby, pod których opiekę trafiliśmy, okazały się cudownie ciepłe i wyrozumiałe. Akceptowały nawet naszą angielszczyznę i długie okupowanie łazienek.
Następnego dnia okazało się wreszcie, po co tak naprawdę przyjechaliśmy do Wiednia, zaczęły się nasze warsztaty. Poznaliśmy tam masę wspaniały ludzi i dostaliśmy zaproszenia na wakacje do połowy krajów Europy. Pierwszego dnia naszym wyzwaniem był photoquiz, chodziliśmy z aparatami po Wiedniu i znajdowaliśmy zabytki spisane na specjalnej liście – największe problemy sprawiła „zielona fontanna”, ukryta gdzieś pomiędzy starymi kamieniczkami.
Przez trzy dni cały nasz czas wypełniały zajęcia, zabawy i poznawanie nowych ludzi. Rozmawialiśmy o szkołach, dyskutowaliśmy z Włochami o europejskiej pizzie, z Hiszpanami o Macarenie, a z dziewczynami ze Słowenii o ilości podobnych słów w naszych językach. Było nawet wieczorne karaoke, na którym grupa nauczycielska zrobiła furorę.
Ale w czasie gdy my bawiliśmy się z nowymi przyjaciółmi, robiliśmy kisiel i słodkie szaszłyki, nasza kadra nauczycielska ciężko pracowała na swoich własnych zajęciach i warsztatach, dyskutując o metodach aktywnego i kreatywnego uczenia.
Czas upływał zdecydowanie zbyt szybko i tydzień w Wiedniu skurczył nam się do ostatniego popołudnia, spędzonego z rodzinami. Moja host siostra wyciągnęła mnie na zakupy i tak oto przyjechałam do Wiednia z walizką i torebką, a w wracałam z walizką, dwiema torebkami i siatką ze słodyczami.
Patrząc z okna autobusu na pogrążony w mroku Wiedeń, przyrzekłam sobie, że kiedyś tutaj wrócę. Jeszcze raz zobaczę Stephansplatz, wejdę na wieżę przy katedrze i przespaceruję się Mariahilfer Straße . Obiecałam samej sobie, że nie zerwę tych nowych więzi z wspaniałymi ludźmi z całej Europy i będę pielęgnować tę znajomość, bo to ludzie naprawdę warci poznania.
I co w związku z tym? Do znajomych „Comenius people” pisuję na facebooku i wymieniam się zdjęciami. Wspominamy dni warsztatów i śmiejemy się z karaoke. Co do Wiednia, już w godzinę po powrocie zaczęłam akcję suszenia głowy tacie o wyjazd w wakacje. Czy mi się uda, zobaczymy, ale Wiedeń wart jest wysiłku.
Joanna Dziedzic z kl. II LO